Złote liście spływają w dół po wąskich alejkach. Wchodzę w głąb. Zostawiam mój świat za sobą, cichnie zwykły gwar. Nie widzę przewijających się tłumów, kolorowych świateł, mdłych zapachów palonych świec. Cel mam jeden – dotrzeć na miejsce.
Mijając kolejne mogiły, w głowie przemykają myśli o tych co odeszli – za wcześnie, za późno. O tych, których los zabrał całkiem przypadkiem i tych, których nigdy nie powinien wydawać na świat. Nastrój niby podniosły, ludzie niby uroczyści, jednak w tym wszystkim brzmi zgrzyt, jak w nie do końca zgranej orkiestrze. Ilu przyszło dla świętego spokoju, ilu dla spotkania bliskich?
Idę dalej, widzę biegające dzieci, które wesołym śmiechem czarują miejsce podległe Śmierci. One jeszcze nie myślą, że życie jest ulotne i ma datę ważności. Nie martwią się o jutro, nie troszczą o to by mieć. Ich obecność to żywy dowód na to, że życie i śmierć to nie odwieczni wrogowie, a święty cykl, który nigdy się nie kończy.
Widzę też skuloną staruszkę, która chusteczką ociera ciepłą łzę. To, tu pochowała swoją miłość. Tak zdarzała się kiedyś taka. Z kłótniami i rzucanymi talerzami, z wybaczeniem i codzienną chwilą rozmowy. Teraz jest tylko w jej sercu.
Już prawie jestem na miejscu. Za chwilę stanę naprzeciwko zimnego marmuru, który ma symbolizować Ciebie. Czarna ziemia Cię zabrała i Twoje dłonie już nie obejmują moich w szybkim geście pocieszenia. Nie zobaczę też blasku w Twoich oczach, ani gorącej radości w uśmiechu. Lecz jesteś, wiem, że jesteś.
Może nie tu w tej cmentarnej mogile, ale jesteś w moim sercu.