Wyobraź sobie, że nie ma ograniczeń, że możesz wszystko. Dałeś/aś radę?
Chce Ci dziś opowiedzieć małą, moją historię, o tym, że podejście do różnych rzeczy się zmienia, wszystko zaczyna się w głowie, a Ty sam jesteś swoim najtrudniejszym przeciwnikiem. Chcesz posłuchać?
Gimnazjum, czyli czas zacząć moją historię
Kiedy chodziłam do gimnazjum nienawidziłam w-f. Był dla mnie zmorą i katorgą, tak dobrze myślicie – byłam przysłowiową łamagą. Jednak sama aktywność fizyczna nie sprawiała mi problemu, po prostu sportsmenka ze mnie nie była, a presja oceny powodowała, że wypadałam gorzej niż gdy nie musiałam się starać.
Zajęcia na hali sportowej były do przeżycia, o ile nie trafiłam na prawie dwumetrową koleżankę (mam metr 160 i ogólnie okrągła była ze mnie istota) stojącą na linii obrony, kiedy ja próbowałam trafić na bramkę piłką do ręcznej.
Zaczynałam się bać, kiedy robiło się ciepło. Wtedy nasz ,,ukochany” pan od wychowania fizycznego zakrzykiwał dziarskim głosem ,,Dzisiaj biegamy”, a mi serce stawało w gardle. Horror to mało powiedziane. Buty zakładałam ze ściśniętym żołądkiem, a widok stawów, wokół których biegaliśmy (szkoła nie miała jeszcze bieżni), był chyba najgorszym z możliwych.
Kiedy stawałam na starcie wiedziałam już, że będę ostania. Nie dość, że nienawidziłam biegania, to nierówny teren, brak przygotowania, odpowiedniej rozgrzewki i jakichkolwiek wskazówek nie pomagał. Szczupłe i długonogie koleżanki biegły ile sił w nogach, a ja? No, cóż wypluwałam płuca drepcząc w ogonie. Nic tak nie dołowało bardziej jak kpiny na w-f i docinki koleżanek, że przybiegłam ostatnia. Przestało mi się chcieć biegać na lata.
Lata mijają, a ja?
Od tego czasu nienawidzę biegania, a bieganie wokół stawu wywołuje mój gwałtowny sprzeciw. Jednak do czasu. Od w-f w gimnazjum minęło już ponad 10 lat, to długi czas. Jak do tej pory kilka razy próbowałam, zarażona pasją A.
Postanowiłam spróbować, próbowałam trzy lata temu, dwa lata temu i nawet rok temu. Po wolnym truchcie wspomnienia znienawidzonego w-f wracały, a mi siadała motywacja. Bo przecież nie lubię, nie nadaje się do tego, będę uprawiać inne sporty, to nic nie daje. Każda wymówka była dobra, aby nie biegać.
Walka z ograniczeniami
A ograniczenie, które kiedyś sama sobie postawiłam, że nie lubię i nie będę, wywołane oceną innych, moją średnią (delikatnie mówiąc) formą oraz irracjonalnym strachem, że przecież nie umiem biegać, pozbawiło mnie tej świetnej aktywności.
Ograniczenie urosło, napuchło i na dobre zadomowiło się w mojej głowie, gdzie nie było miejsca na to, że bieganie może być fajne. Może być fajne dla mnie!
Coś się ostatnio zmieniło. Może to czas na przemyślenia, wakacje, a może inspiracja jaką jest mój facet, który przebiegł w tym roku półmaraton – nie wiem. Wiem jedno, że biegam. I odniosłam swój pierwszy sukces, przebiegłam 3 km. 3 km! Bez zatrzymywania się, z własnej woli, sama, bez towarzystwa, bez zmuszani, bez zachęty. Po prostu, po wcześniejszych przygotowaniach, w końcu się udało.
Mogę wszystko
I wiecie co? Ograniczenia mają tylko tyle mocy ile im sami dajemy. Ni mniej ni więcej. Tak, Ford miał racje i pewnie to znacie ,,że jak mówisz, że możesz to masz racje, ą jak mówisz, że nie możesz to też masz racje”. Więc nie daj się i spróbuj zawalczyć sam/a ze sobą, o siebie, bo warto.
Satysfakcja gwarantowana, polecam Paulina Gaworska;)
A już niedługo czas na kolejne ograniczenia i to takie spore. Dam radę im wszystkim.
Tekst napisany na przekór różnym kryzysom, które jakoś mnie ostatnio dotykają.
A Wy macie jakieś ograniczenia, z którymi walczycie, albo czule je pielęgnujecie?